Czym różni się poród od tego w Polsce. I dlaczego strój do porodu miał właśnie tam szczególne znaczenie.
Gdy koleżanka ze studiów zapytała mnie kilka lat temu, co jest najważniejsze przed porodem, odpowiedziałam, że spokój. A potem uśmiechnęłam się sama do siebie. Bo oczywiście, łatwiej powiedzieć niż zrobić. Sama walczyłam by go osiągnąć.
Rodziłam trzy razy. Dwa razy w Polsce i raz w Stanach. Spokój nie byłby słowem, którego użyłabym do opisu moich porodów. Ale dążenie do niego już tak. Wiedziałam, że to on da mi najlepsze doświadczenie. I nie myliłam się.
Żeby mieć jak największy spokój, w Polsce miałam podczas porodów umówioną wcześniej położną. Poznałam ją w siódmy miesiącu pierwszej ciąży, pogadałam przy herbacie, opowiedziałam jej o tym, co jest dla mnie ważne. Umiała mi doradzić w ostatnich dniach ciąży. Była moim porodowym aniołem. Dwa razy rodziła z Dorotą i to właśnie ona dała mi poczucie, że wszystko będzie dobrze.
Gdy okazało się, że jestem w ciąży po drugiej stronie Oceanu bardzo chciałam znaleźć kogoś takiego jak Dorota. Kogoś kto da mi ten spokój. Okazało się jednak, że w Stanach porody prowadzą i odbierają lekarze. Położne to rzadkość. W szpitalu, w którym rodziłam były dwie i szanse, że akurat na nie trafię w trakcie porodu były niewielkie. Cała opieka okołoporodowa była w Stanach bardzo profesjonalna. Ale też niezwykle zmedykalizowana. Lekarze namawiali na ustalenie daty wywoływania porodu, bo tak można wszystko zaplanować. Chętnie mówili o wszelkich możliwościach znieczulania bólu. I innych procedurach. Mniej o metodach naturalnych. Masażu. Piłce. Ciepłym prysznicu. Ochrony krocza… Trochę mnie to przerażało, bo zawsze dążyłam do jak najbardziej naturalnego rozwiązania i wolałam nie myśleć o tych wszystkich procedurach. Ale też nie brałam pod uwagę porodu domowego z racji dużej wagi urodzeniowej moich dzieci i potencjalnych komplikacji z tym związanych.
Dlatego rodząc w Kalifornii, żeby osiągnąć mój wymarzony spokój, zdecydowałam się dobrze przygotować do tego porodu. Lepiej niż robiłam to wcześniej. Chciałam mieć poczucie, że zrobiłam najwięcej, jak mogłam. Że miałam kontrolę tam, gdzie mogłam ją mieć. Dlatego po raz pierwszy starannie się spakowałam już dwa tygodnie przed porodem. Wzięłam ze sobą oprócz oczywistych rzeczy, piłkę do pilatesu, olejek lawendowy, okład, który mógł chłodzić lub grzać i wielką butelkę wody. To wszystko się sprawdziło. Ale, jak się okazało już w szpitalu podczas akcji porodowej, jedna rzecz w mojej torbie zrobiła największą różnicę. Strój do porodu. Podczas wcześniejszych porodów po prostu zarzucałam starą koszulę na siebie i wiele o tym nie myślałam. Nie było mi wygodnie. Często musiałam ją podwijać go góry, żeby założyć monitor EKG, przez brzuch były trochę za krótkie. Tym razem miałam specjalny strój na tę okazję. Dwuczęściowy. Wygodny, ale też ładny i ciemny (nie widać plam!). Dający mi możliwość ruchu, ale zakrywający to co trzeba. W całej tej medycznej otoczce dał mi poczucie miękkości, spokoju, kontroli. Błahe? Pewnie tak. Ale na mnie zadziałało. Czułam się dobrze. Silna. I piękna. I to mi pomogło osiągnąć spokój. I urodzić mojego syna.