5 rzeczy, których nauczyłam się podczas sześciomiesięcznej podróży z małymi dziećmi
1. Planowanie sobie a rzeczywistość sobie.
Podróżowanie palcem po mapie, planowanie kolejnych przystanków, zaznaczanie w przewodniku miejsc, które koniecznie chce się zobaczyć… Wszystko to jest bardzo fajnie i przyjemne, można dać się ponieść marzeniom. Rzeczywistość szybko sprowadza na ziemię. Bo taka długa podróż to nie dwutygodniowy urlop, tylko życie w podróży. Są dni, podczas których nic się nie dzieje. Albo kiedy najciekawszą rzeczą, jaka się wydarzy, będzie pranie na kempingu, lub naprawa kampera. Są miejsca, w których chce się zostać dłużej. Są zabytki, które po poznaniu fajnych ludzi z sąsiedztwa przestają być ważne. Jest życie w podróży.
Im wolniej i spokojniej się podróżuje, tym więcej się przeżywa. Niby trywialne. Ale z dziećmi zdecydowanie kluczowe. One zresztą są najlepszymi nauczycielami, jak zwolnić. Same domagają się by się zatrzymać. Poczuć zapach lasu deszczowego, poskakać przez fale, powoli jeść najlepsze lody z mango. Albo zjeść powolne śniadanie z widokiem na jezioro. A potem godzinami wrzucać do niego kamienie.
3. Konieczny jest urlop po wyjeździe.
Nigdy w życiu nie byliśmy tak fizycznie wyczerpani, jak podczas podróży kamperem z dwulatkiem i trzylatką. Chodziliśmy spać z nimi i z nimi się budziliśmy. Po przyjeździe do domu nie marzyłam o niczym innym niż o urlopie!
4. Zamiast życia nocnego jest życie na placu zabaw.
Niektóre są niesamowite – jak w tokijskim Roppongi Hill w Japonii (na zdjęciu). Inne z niezwykłym widokiem jak na wyspie Kvaløya na północy Norwegii, lub zupełnie zwyczajne jak w Golden Gate Park w San Francisco. Jakiekolwiek nie są, stają się niezbędnym elementem podróży.
Nie zawsze jest łatwo, często jest męcząco, czasem wszystko idzie nie tak. I okazuje się droższe niż się zakładało. Ale niezależnie od tych wszystkich trudności, zawsze warto. Bez wyjątku.